sobota, 31 stycznia 2009

Kobieta nienowoczesna

Zrobiłam kolację przy świecach.


Awokado przekroiłam, polałam obficie sokiem z cytryny, a następnie posypałam solą i pieprzem. Na wierzchu umieściłam sos majonezowo-śmietanowy z cząstkami dużymi pomidorów, ogórka, papryki i jajek. Wszystko z tęsknoty.
Miałam się za kobietę nowoczesną, niezależną, nietęskniącą. No właśnie, miałam. Ledwie on przekroczył próg domu po pięciu dniach nieobecności...ja na niego z nogami wokół bioder- skończyło się upadkiem. Wykorzystały to dwie sztuki naszego potomstwa i było: mama na tatę, dzieci na mamę. Utworzyła się niezła piramidka.
Zapytałam ostatnio Maję i Kacpiego, czy im taty brakuje, jak taty nie ma. Gotowałam codziennie dania ulubione: kurczaczki, schaboszczaczki, kisielki, budyńki i zupę pomidorową z ryżem. Codziennie rozmawiałam, czytałam, budowałam, grałam, całowałam, okrywałam, otulałam, spałam między dwójką, zaczynając rozumieć głupie położenie sardynek w puszce. Nawet do kina poszłam na Madagaskar 2. Byłam święcie przekonana, że wystarczam swym dzieciom całkowicie, że od a do z zaspokajam ich potrzeby. Spodziewałam się odpowiedzi typu:
- No co ty, mamo, tak się starasz, niczego i nikogo nam nie brakuje! Rozczarowali mnie oboje.
- Kacperku, brakuje ci tatusia?
- Tak.
- A do czego ci tatuś potrzebny?
- Do naprawienia komórki. Uśmiechnęłam się. Od paru miesięcy zupełnie nie interesował się telefonem leżącym na cmentarzu zabawek. Podstępna, mała bestia! Juśka natychmiast „potrzeby” ściągnęła:
- A mnie jest tata potrzebny do wyczyszczenia komputera! 

Jak to się mówi teraz w języku młodych: wielka ściema. No dobrze, dobrze- tylko przekornie tak piszę. Taty moich dzieci brakowało i mnie...do szczęścia.

środa, 14 stycznia 2009

Taki jeden dzień


Mam dzisiaj jeden z tych dni, kiedy kobieta płacze i nie wie właściwie, dlaczego. Kacper miał w nocy trudności z oddychaniem. Astma plus przeziębienie. Powinnam się przyzwyczaić. Na przestrzeni dwóch lat przeżyliśmy kilka zapaleń oskrzeli, niespodziewane i nagłe powiększanie się węzłów chłonnych. "Chomik"- tak Kacperek mówi na siebie, gdy choruje. Wesoły chomik, który matkę swoją niejednokrotnie podnosił z ziemi- obolałą z rozpaczy, pełną rozdygotanego przerażenia.

Strach o pocieszkę moją już za mną. Były gruntowne, szpitalne badania. Przeżyłam dni, które właściwie dniami trudno nazwać, bo zlały się w jakąś masę czasu stojącego w miejscu. Czekanie. Ileż to jedno słowo może zawrzeć w sobie bólu i łez.

Gdy usłyszałam, że: „To nie jest żaden nowotwór”, narodziłam się na nowo. Narodziłam się, by walczyć z przewlekłą chorobą swojego dziecka. Daję sobie jakoś radę. Nadal oblewam się jednak potem, gdy nie słyszę dziecięcego oddechu za oddechem- równej fali, jak ta morska bijącej o brzeg. Zrywam się w nocy. Niby wiem, że wszystko jest pod kontrolą. Niestety, nie czuję się panią sytuacji. Chyba muszę do tego dorosnąć. Rany, przecież ja jestem dorosła! No to może wyrosnąć z tego muszę!

Kacperek nie będzie wilkiem. Żabą też nie. Nie dla niego obecnie bal. A mnie się od rana płakać chce. Dlaczego? Przecież oskrzela i płuca czyste, Nasza Pani Doktor tak powiedziała, a kaszle niby teraz straszliwie co trzeci człowiek w Polsce. Ech, wyrosnąć, wyrosnąć z tego muszę jak nic.

poniedziałek, 12 stycznia 2009

Tatry, narty i żaba


Zamiast pakować rzeczy na wyjazd w góry i psychicznie przygotowywać się na pokonanie z Małym Kacprem odległości niepokojącej mnie (bo długiej), myślę o lecie i kolejnej wyprawie w nieznane. Szybuję nad ośnieżonymi szczytami do krain ciepłych- oczywiście płochą myślą jedynie. Chcę słońca, lata i żeby mróz już sobie poszedł, najlepiej do Rosji, czyli tam, skąd prawdopodobnie przyszedł.

Powinnam o góralach spod samiuśkich Tater rozmyślać, a nie na przykład o tej kobiecie, będącej bohaterką pewnej opowieści biograficznej, związanej z naszą kolejną wakacyjną przygodą. Na bok historyje różne i rozmarzenie. Szykować mi się trzeba, w garść się wziąć. Boję się trochę. Obyśmy dojechali szczęśliwie. Dzieci już doczekać się nie mogą gór, nart, góralskiego wigoru, który nam się zawsze w czasie pobytu w Tatrach bardzo udziela. Ech, no co ja marudzę z tą drogą trudną. Dobrze będzie!

Mam mały problem z Kacprem związany. W czwartek mój syn pragnie iść na bal przebierańców. Chce być wilkiem albo ewentualnie żabą. Żaden Spider-man, żaden Superman czy też pirat, których w wypożyczalniach pełno. Wilk albo żaba i tyle!

czwartek, 8 stycznia 2009

Bigos toskańsko-prowansalski, a właściwie...kapuśniak


-Kto tu coś przypieczył?- zapytał Kacper, wciągając szybko powietrze zmarszczonym noskiem w czasie przekraczania progu kuchni.
-E, nikt nic!- próbowałam słownym wykrętem zamaskować zapalenie się patelni.
-Przecież czuję, że coś tu dziwnie pachnie. Mój syn rzadko mówi: „śmierdzi”, bo to brzydkie słowo. W pomieszczeniu zrobiło się siwo. Udawałam, że nie mam nic wspólnego z tym koszmarnym dymem. Ogień tuż przed wejściem Kacpra ugasiłam, polewając patelnię strugą z kranu, a następnie otworzyłam szeroko okno, chociaż zaczął się przez nie wdzierać do Norniska mróz- całe minus jedenaście stopni. Zapłaciłam w ten sposób za „poczytywanie” między zmywaniem naczyń, a doprawianiem kapuśniaku wykonanego przez męża (nie będę odbierać mu zasług).
-Kochanie, czyżby moja zupka jakimś cudem poszła z dymem?- zawołał z łazienki zaniepokojony. Miałaś ją tylko doprawić!
-A gdzież tam!- odkrzyknęłam. „Zupka jakimś cudem nie poszła z dymem”- pomyślałam, a głośno rzuciłam w powietrze zachwyconym głosem:
-Nakryjcie do stołu, lepszego kapuśniaku nie jedliście w życiu! Spaloną mąkę dokładnie zmyłam z osmalonego oblicza patelni, krzyknęłam trzy razy: „a kysz”, odczyniając machaniem „zadymienie” i odetchnęłam z ulgą. Sumienia jednak całkowicie z zarzutów nie oczyściłam. Jego głos, nieco stłumiony tylko, buczał we mnie basem przepowiedni, że jednoczesne zajmowanie się sztuką wielką i sztuką kulinarną skończy się kiedyś dla mnie bardzo źle.
-Strzeż mnie, Panienko Śliczna, przed tym, co mnie ostrzegawczo złowrogim głosem w środku dźga- wymamrotałam i zanurzyłam chochlę w złotym, wonnym płynie.

Kapuśniak z przygodami to jest to. Gdy patelnia stanęła w płomieniach, czytałam sobie w najlepsze biografię Botticellego (po raz kolejny, bo go uwielbiam). Byłam właśnie na fragmencie opisującym bujne życie współpracownika malarza. Filippino Lippi został mianowicie porwany przez berberyjskich piratów. Od czego jednak miał talent? Rach ciach, zbójów wzruszył, oczywiście nie paciórkiem na wzgórku (patrz- A. Mickiewicz), lecz przepięknymi malowidłami. Wrócił do Neapolu, stamtąd sprowadzony został do Florencji, ale długo już sobie nie pożył. Otruli go bracia pewnej piękności, którą próbował uwieść. Temperament rozwścieczonych Włochów poznałam, zanurzając się w uliczki Pistoi w Toskanii. Krzyki piekielne, dobiegające z ciemnego zaułka (z pewnością nie ujętego w żadnym przewodniku), wygnały mnie stamtąd w tempie błyskawicznym ze strachem okrutnym w sercu, że za chwilę zostanie mi ono wyrwane przez rozszalały pistoiski element. Element polski wiele mógłby się od owego nauczyć, jeśli chodzi o waśnie i swary...głupie. Filippo stracił życie głupio właśnie, a szkoda, bo 57 lat to nie jest głęboka starość przecież (potwierdzają to szaleństwa miłosne malarza) i mógłby jeszcze wiele obrazów dla potomnych stworzyć.



Spacer uliczkami Pistoi. Maja. Toskania.


Pistoia, Toskania.

Miłość do sztuki sakralnej zakorzeniona została we mnie w dzieciństwie. Nastroju panującego w domu mojej babci Joanny w czasie „goszczenia” przez nią jednego z obrazów Madonny z Dzieciątkiem nie zapomnę nigdy. Poza tym babcia miała wiele obrazów przedstawiających Świętą Rodzinę. Przed zaśnięciem- a zwykle nie mogłam długo zasnąć, analizowałam każdy ich szczegół. No i mi zostało. Obecnie mam towarzyszkę w czasie wędrówek po galeriach malarskich- jest nią moja córka Maja. Nie namawiałam jej do tego. Gdy była jeszcze małą dziewczynką, poprosiła o możliwość pójścia ze mną na wystawę. Łyknęła bakcyla. Od tamtej pory mamy swoje kobiece wyjścia do oaz duchowego rozwoju oraz wspólne delektowanie się. Do niedawna nasi chłopcy nie mieli nic przeciwko temu, byśmy sobie uskuteczniały to wzajemne, babskie buszowanie w sztuce. Sielanka, szepty do ucha, przystawanie, uśmiechy, achy, zdziwienie, ciągnięcie siebie wzajemne przed obraz jakiś - obdzielałyśmy się tym wspólnie do tego lata bez zakłóceń. W czasie naszego pobytu w Awinionie w święte nasze ze sztuką spotkania wkroczył Kacper. Tak, tak- mamy teraz co wspominać!



Bieg ku marzeniu z książką o Botticellim w ręce.
Musee Petit Palais. Awinion. Prowansja.

Petit Palais to pałac wybudowany w XIV wieku dla „kardynalskiej świty" dworu papieskiego. Od 1976 roku mieści się tu muzeum posiadające w swoich zbiorach rzeźby i obrazy z czasów średniowiecza i wczesnego renesansu. Awiniońscy papieże byli Francuzami, ale dwór ich stanowili w przeważającej większości Włosi, dlatego właśnie dzieła twórców tej narodowości w muzeum dominują. Śmiałam się, że w Toskanii zobaczyłyśmy wystawę dzieł Cezanne`a (który malował głównie w Prowansji, ale w jego rodzinnym Aix-en-Provence obrazy mistrza zobaczyć można...na ekranie monitora jedynie, o zgrozo!), w Prowansji natomiast było nam dane podziwiać malarzy toskańskich. Wszystko na odwrót, ale już się do tego przyzwyczaiłam, że tak mi się właśnie najczęściej w życiu dzieje. Udało nam się zobaczyć piękną Madonnę z Dzieciątkiem Botticellego, owszem. W Petit Palais obsługa muzeum mało nie dostała jednak przez to zawału. Kacper po dziesiątym wizerunku kobiety ubranej w dziwne szaty, trzymającej tłustego bobasa stwierdził, że tu nie ma nic do oglądania. Upomniany przez Maję syknięciem, a przeze mnie zmrożony wzrokiem, usiadł sobie na wygodnym siedzonku i spuścił głowę. Oddałam się więc uniesieniu przy jednym z obrazów i odfrunęłam myślą w dal. Wtedy rozległ się huk. Sala momentalnie zapełniła się rozgorączkowanymi ochroniarzami, bladymi jak ściana. W myślach widzieli już pewnie tylko puste miejsce po Botticellim, ukradzionym podstępnie przez jakąś bestię, która sprzeda następnie to dzieło za bajońskie pieniądze, a im przyjdzie się chyba przez to powiesić. Cóż, w muzeum chodzi się na palcach, mówi się szeptem. Nikt nigdy nie próbował tam skakać, tupać i stuknąć nogami w jedno z siedzisk. Mój syn spróbował. Efekt był piorunujący. Gdy odkryto, kto był przyczyną całego zajścia, ciszę muzeum przerwał perlisty rechot Francuzów. 

Prawie taki, jaki wydał mój mąż, gdy przyznałam się w końcu, że przez Botticellego moja zasmażka stanęła w płomieniach.

niedziela, 4 stycznia 2009

O gwiazdach, co brzegiem morza wędrowały


Najgorsze nad polskim morzem są zimowe niedziele. Stosowne jest w tym miejscu uczynienie dopisku: dla mnie. Owszem, czasem spadnie śnieg. Można wtedy ulepić niedzielnego bałwana albo porzucać się rodzinnie śnieżkami. Sporadycznie tak się dzieje, bo nad Bałtykiem śnieżna zima to rzadkość. Mimo braku śniegu wykąpać się w morzu nie można (chyba że należy się do klubu morsów), posiedzieć na plaży również - czasem trudnością jest w ogóle wejście na plażę, bo głowę chce, bez ogródek mówiąc, chętnemu na nadmorski spacerek urwać. No logiczne (co ja tu w ogóle wypisuję), zima to zima i już. Słońce, oczywiście, zachodzi nad morzem tak samo szybko jak wszędzie w Polsce. Wraz z niedzielnym, za szybkim zimowym zmrokiem pojawia się w człowieku (patrz- we mnie) nieuchronne przeczucie nadejścia poniedziałku. A ja, zgodnie z kultowym tytułem filmu, nie lubię poniedziałków.
- Wyprałam ci wczoraj koszulkę na trening i spodenki- rzuciłam zaczepnie do męża dzisiejszego niedzielnego poranka.
- Taak...i?- przeczuł podstęp.
- I oczekuję czegoś w zamian- wypaliłam stanowczo.
- Czego na przykład?
- Czegoś. Nie bój się, nie każę ci jeść zakazanego owocu, nie rób takiej przerażonej miny. Ewą nie jestem.
- Uff, wobec tego do raju nie będę cię musiał zabierać.
- Do raju nie.
- A gdzie?
- Nie wiem, pomyśl. Spraw jednak, proszę nawet bardzo, żebym mogła zapomnieć o poniedziałku i żeby jeszcze były święta.
- Odpowiada ci zabawa w kolędników?
- Może być- wrażenie na mnie zostało zrobione.
No i poszliśmy przed siebie, niosąc nakrapiane lukrem gwiazdy. Morze szumiało, głowę chciało urwać, a ja komponowałam stroiki mrzeżynieckie i w ogóle nie czułam zimna. Czyli jest na nie jakiś sposób!




Pierniki IzyO., przepis ukradziony perfidnie z kuchni Pani Mikołajowej


60 dkg mąki pszennej
6 dkg masła lub margaryny
1 szklanka cukru pudru
1 szklanka miodu (pół szklanki prawdziwego i pół sztucznego)
2 jajka
1 łyżeczka sody oczyszczonej
2 łyżeczki korzennej przyprawy do pierników

Mąkę, cukier, sodę, przyprawę korzenną wymieszać ze sobą. Następnie dodać masło lub margarynę, miód i jajka, wszystko połączyć i wyrobić ciasto, które następnie należy rozwałkować dość grubo ( na około 0,5 cm) i wykrawać foremkami pierniczki. Układać na blaszce dość rzadko. Jeżeli chcemy uzyskać połysk, musimy posmarować pierniczki przed włożeniem do piekarnika roztrzepanym trzepaczką lub widelcem jajkiem. Piec w piekarniku w temperaturze 180 stopni C na złoty lub brązowy kolor- jak kto lubi. Żeby pierniki były miękkie, należy umieścić je wilgotne w szczelnie zamykanej puszce. 

Przepis na lukier

2 białka , 25 dkg cukru pudru ucierać w makutrze albo w misce przez ok. pół godziny.