piątek, 25 sierpnia 2017

Paryż i blogowy powrót

Juśka dorosła. Kacper nie jest już malcem z burzą blond loków. Wszystko się zmieniło, jednak w mej duszy słychać wciąż tę samą melodię.

Niedawno stała się nieco głośniejsza. Myślę, że miał na to wpływ wyjazd do Paryża (nieustannie odkładany na później, czego obecnie bardzo żałuję). Nastąpił przełom. Postanowiłam wrócić do blogowania.

Obecnie chciałabym przede wszystkim dzielić się tym, co zachwyciło moje oczy podczas realizacji własnych marzeń.

W Paryżu "łapałam" chwile spędzone wspólnie z córką. "Łapałam" Ją, bo rozpoczyna nowy rozdział w życiu. Odtąd będzie w naszej nadmorskiej łupince już tylko gościem. Żaden kadr nie zatrzyma upływu czasu, tworzenie fotograficznych relacji pozwala jednak wracać do pięknych momentów z przeszłości, kiedy tylko ma się na to ochotę. Gdy wylałam morze łez podczas czytania dawnych wpisów, dotarło do mnie, że jest to niezwykle cenne.

Śniadania nad Sekwaną i niezapomniane rozmowy o przyszłości



Most Aleksandra III był zazwyczaj początkiem naszych paryskich wędrówek. W jego pobliżu robiłyśmy poranne pikniki. Jestem wdzięczna córce za bycie moją modelką.


niedziela, 11 października 2009

Malowane statki





Szkoda, że nie można mieć nieustannie wakacji. Fruwać to tu, to tam, wiśnie
w mazurskiej wsi jeść i pestkami pluć. Nieelegancka jestem? A co tam. Mam nie tylko ochotę pestkami w swoje życie strzelać, ale prawdziwy skobelek z drucika wykonany w gumkę procy wczepić i ziuu nim komuś w plecy. Nie ma co kręcić i siebie samą czarować- przede wszystkim mnie się należy tym skobelkiem. Tak, tak.

Obcasa o mały włos ostatnio nie złamałam...i nogi. Zakręciło mi się w głowie ze zmęczenia po jednym ze szkoleń trwającym od rana do nocy. Nie miałam czasu na co dzień, nie miałam w weekendy- ani dla siebie, ani dla rodziny. Statki w szczecińskim porcie zawirowały w mej głowie przed upadkiem jak stado malowanych ptaków. Barwny wir.

Suk, stuk po powrocie z pracy pantofelkami ku piekarnikowi. Otwarcie jego drzwiczek opanowałam do perfekcji. Gestu wrzucania mrożonej pizzy na kratki rusztu w moim wykonaniu florencki mistrz by się nie powstydził. Potem machnięcie bioderkiem, odwieszenie torebki na wieszak i zdjęcie płaszczyka. Pani domu wróciła! Uwaga, uwaga- obiad zaraz będzie na stole! Dziecko numer jeden zastrajkowało po dwóch tygodniach podawania przeze mnie takich obiadków.

O proszę, jak sobie życie zaczęłam układać. Dziecko numer jeden, dziecko numer dwa. Mąż, na szczęście, nieustannie noszący numer jeden. Nic mi się nie myli!
Ale już niedługo, mam nadzieję, będę z siebie kpić.